Na początku roku atakowani jesteśmy procentami, z każdej praktycznie strony. I nie mam tutaj na myśli alkoholu ani tym podobnych trunków. Chodzi mi głównie o liczby i procenty, które zobaczymy w każdym sklepie internetowym, na każdej wystawie sklepu w galerii handlowej. Wszędzie produkty krzyczą kup mnie 5, 10, 85 procent taniej. A my jak magnes przyciągani jesteśmy atrakcyjnymi cenami, niesamowitymi zniżkami.
Na sam ich widok nasze serca tłuką się jak oszalałe, z trudem walczymy z pokusą, bo przecież nie kupimy tego taniej. Nie możemy obojętnie przejść obok faktu, że wszystko jest takie taniutkie i trendy. Krzyk mody. Zatem trzeba to mieć! Każda komórka naszego ciała się trzęsie. „Musisz to mieć”- szepcze mi jakiś skrzat do ucha. Nieważne, że kieszenie piszczą od nadwyrężenia po świątecznych szaleństwach, nieważne, że kryzys podobno na dobre rozpanoszył się i zadomowił na polskim poletku. I tak wychodzimy z pełnymi koszykami, w których roi się od niepotrzebnych rzeczy, ale przecież była to niesamowita okazja, żeby nabyć je za dużo mniejsze pieniądze niż zazwyczaj. Przecież takiej szansy zmarnować nie można.
Kupujmy, konsumujmy, opróżniajmy nasze sakwy. I tak do grobu tego nie weźmiemy i tak z większości rzeczy nie skorzystamy, ale poczujemy się lepiej, bo mamy. Świadomość, że mamy wystarcza, ale czy na długo? Nie sądzę.